Lublin w jeden dzień?

Miejsce przesiadkowe, tranzytowe,  kojarzące mi się od razu z czasem studiów w stolicy. Tak to już jest z miejscami, w których się przesiadamy lub przez które przejeżdżamy – rzadko do nich wstępujemy na dłużej. Nasza lista takich właśnie miejsc urosła i będzie skutecznie realizowana. Sunie mi się na usta to słynne powiedzenie: ,,Cudze chwalicie…”.

Lublin przyszedł nam na myśl, kiedy usłyszeliśmy, że akurat w tym mieście odbywają się Pythonalia. Festiwal ku czci i chwale znanych bohaterów i ministrów.;) A że dla nas poprzedni weekend był wyjazdowy i to w kierunku na wschód, czyli głębokie podkarpacie, postanowiliśmy w sobotę spróbować zahaczyć jakiś happening w Lublinie. Na pytania mojej Babci dlaczego akurat Lublin (Monty Python jej raczej nie przekonywał), Tomek odpowiadał: ,,Bo jest blisko”. Koniec końców 160 km to faktycznie niewiele.

Postanowiliśmy, że zobaczymy Stare Miasto i Zamek, a jeśli starczy nam zapału, czasu i będzie w miarę jasno, uderzymy w inne części miasta.  Na stronie dotyczącej informacji turystycznej w Lublinie przeczytałam, że miasto najlepiej zwiedzać podążając za oznaczeniami poszczególnych szlaków. Jest ich bodajże 6, m.in.: zabytków architektury, znanych Lublinian, żydowski, a nawet Unii Lubelskiej.  Co nas bardzo pozytywnie zaskoczyło, a czego akurat w Krakowie nie mamy, to świetne oznaczenie poszczególnych szlaków.  Odróżniają się od siebie nie tylko kolorystycznie, ale pokazują który przystanek danego szlaku właśnie zwiedzamy, ile jeszcze zostało i w którym kierunku należy się udać do kolejnych. Poza tym, na poszczególnych tabliczkach informacyjnych znajdują się krótkie opisy danego miejsca, osoby czy zabytku. Jest to całkiem wygodny sposób.

My rozpoczęliśmy od kawy i pysznego tiramisu w Bramma Cafe na ulicy Grodzkiej. I tutaj się zaczęło. Tomek rozpoczął dowodzenie, że Lublin w zasadzie niewieloma rzeczami różni się od Warszawy czy nawet Krakowa, czyli że jest takim małym połączeniem tych dwóch miast. Taką miniaturką, bo: mają zamek, ale mały; mają Grodzką jak my tutaj,ale krótszą; mają Wieżę Trynitarską z widokiem na miasto, ale niższą niż ta z kościoła Mariackiego. I tak bez końca.:)

Następnie udaliśmy się spacerem do informacji turystycznej celem nabycia mapki, coby nasze włóczenie się było w miarę zorganizowane. Po drodze do punktu informacji zobaczyliśmy Plac po Farze, ze zrekonstruowanymi fundamentami kościoła pw. św. Michała. Plac ten leży na wzgórzu Staromiejskim. Kościół był niegdyś jednym z głównych w tamtym rejonie miasta. W połowie XIX w. został zburzony. Gruzy i kamienie długi czas zalegały n tym miejscu. Dopiero uporządkowanie ich i wywiezienie, pozwoliło odkryć fundamenty i je wyeksponować, chocby światłem. Dziś na murze obok placu znajduje się replika kościoła, w brązie. Obrazuje ona jak kilkaset lat temu zapełniona była przestrzeń, po której teraz możemy swobodnie chodzić. Miejsce to stało się dość popularnym punktem spotkań młodych ludzi. Taka krakowska Skarbonka czy Adaś.:)  Podążając dalej niezatłoczonymi uliczkami, tymi raczej bocznymi, mijaliśmy klasztor i przyległości Dominikanów. Tym samym natrafilismy na jeden z najstarszych zabytków i w zasadzie najbardziej zaniedbany, budynek pozostały po Teatrze Starym. Ponoć sa plany, żeby budynek ten odrestaurować. Mam nadzieje, że to nastapi, bo fasada przyozdobiona jest pięknymi figurkami aniołów.

Następnie, trafiliśmy na Rynek, gdzie południowe słońce pięknie oświetlało fasady kamienic. Pierwsze wrażenie, to że rynek jest mały.:) Można podziwiać budynek Trybunału Koronnego, w którego podziemiach mieści się trasa dla zwiedzających. Tym sposobem doszliśmy do Bramy Krakowskiej, w której znajduje się Muzeum Historii Miasta. Obok nie da się nie zauważyć gotyckiej baszty, razem z bramą stanowi ona fragment dawnych murów obronnych. W bramie artyści sprzedają swoje obrazy, grajkowie umilają im czas brzdękaniem na gitarze, tudzież innych isntrumentach. Tutaj też swój przyczółek mają różnego rodzaju happeningi, jak choćby ten, na który my trafiliśmy. Tylko nie pamiętam kosztem czego było to jedzenie?

Po tym spacerze wróciliśmy ulicą Grodzką, żeby zobaczyć Zamek na wzgórzu. Jest to jednen z najbardziej wyróżniających sie zabytków Lublina. Stoi przy głównej trasie przelotowej. Najstarszym zabytkiem miasta jest baszta zwana donżonem wzniesiona w XIII wieku. Obok znajduje się kaplica Świętej Trójcy z bezcennymi freskami rusko- bizantyńskimi. Zamek to pozostałość po dawnym więzieniu zbudowanym w latach 1824 – 26.  Właściwie dziwi nie tylko mnie, nazywanie tego budynku zamkiem, bo z tego co wyczytałam na jego temat, funkcji zamku nigdy nie pełnił.:)

Później, jako, że było jeszcze w miarę jasno, chcieliśmy wejść na Wieżę Trynitarską, z której miał sie roztaczać widok na cały Lublin. Odszukaliśmy ją zatem i weszliśmy na górę po stromych i wąskich schodach. Niestety pogoda, po południu trochę się zepsuła i było nie tylko pochmurno,  ale i deszczowo. Widoki zatem były nie były całkiem fajne.

Z racji deszczu, robienia sie ciemno i ogólnego zmęczenia materiału, postanowiliśmy coś przekąsić. A że przed wyjazdem zorientowałam się gdzie zjeść coś dobrego w miłym otoczeniu, trafiliśmy do Więzienia! To knajpka na ulicy Narutowicza (21) z klimatem jakiego nie spotkałam nigdzie indziej, ryzykuje nawet stwierdzenie: na świecie. I muszę tu zrobić delikatną opisówkę, bo warto. Otóż nazwa zobowiązuje. Do środka dostać się można, po wciśnięciu dzwonka. Podchodzi kelner-klawisz i otwiera nam drzwi kierujac do jednej z sal lub cel. Nie trafiamy do celi. Uff! Jednak przy metalowym stoliku zauważamy aluminiową łyżkę przytwierdzoną do stołu w celu uniknięcia ewentualnego podkopu. Klimat miejsca, jego wystrój, ba, nawet stroje kelnerów – iście więzienny. Kelnerzy ubarni w niebieską koszulę z pagonami oraz ciemne spodnie, niesamowicie podsycają i potęgują wrażenie. Czuliśmy sie naprawdę więziennie. Okratowane okna wzniecają odczucie zamknięcia. Przeglądając menu dowiemy się co poleca danego dnia naczelnik więzienia lub klawisz. Dowiemy się również jak osłodzić sobie odsiadkę. Rachunek jest przynoszony do stolika w metalowym kubku. Nowatorskie i w deseń otoczenia.

Wychodząc stamtąd rzuciłam spojrzenie do tyłu, a tam szkielet na krzesle elektrycznym. Na szczęście nasz posiłek, oby nie ostatni, bo pyszny, mamy już za sobą.:) Wychodzimy i słyszymy : ,,Do widzenia.”. Tutaj chyba nikt nie wierzy w skutecznośc resocjalizacji!

Autor: Ewa

Humanistka z wykształcenia, pracownik branży lotniczej, pasjonująca się relacjami międzyludzkimi, poznawaniem nowych kultur, islamem i fotografią. Co jakiś czas pakuje plecak i jedzie tam, dokąd ciągnie ją serce. Kiedyś dostała propozycję dołączenia do ekipy koleżanek wybierających się do Ameryki Południowej i to wystarczyło, by złapała bakcyla podróżowania. Lubi być blisko ludzi i ich życia. Współtwórczyni tego bloga.

Udostępnij ten post na:

Zostaw odpowiedź