Tylko we Lwowie?
Jeśli barszcz ukraiński z uszkami to tak. Jeśli pielmieni to tak. Jeśli kawa po lwowsku to…TAK! Pewnie jeszcze wiele innych pomysłów mogłoby mi przyjść do głowy. Jednak jak to zwykle bywa, pierwsza fascynacja i przeżycia z nią związane wyprzedzają się i każde chce być pierwsze, dlatego po kolei i uporządkowanie. :)
Lwów wybraliśmy z prostego powodu: weekend wystarczy , żeby go zwiedzić. Wiedzieliśmy to miedzy innymi stąd, że Tomek, pięć lat temu, zwiedzał już ten zakątek zachodniej Ukrainy. Zresztą, cały wyjazd połączony był z porównywaniem: ile się zmieniło i czy na plus, ale o tym może Tomek sam napisze. Ostatecznie stwierdziliśmy, że dwa pełne dni i połowa trzeciego wystarczą i nie pomyliliśmy się.
Dla mnie była to pierwsza wizyta na tym jakże przewrotnie bliskim wschodzie. Wstyd się przyznać, że z mojego rodzinnego miasteczka, do Lwowa w linii prostej jest pewnie jakieś 80 km. ;) Na to , że nie odwiedziłam tego miejsca wcześniej, mam swoją teorię. Otóż w czasach kiedy byłam blisko, bardziej interesowałam się zwiedzaniem okolic miejsca zamieszkania, ale takich rowerowych, a poza tym wtedy palant – taka gra a’la amerykański baseball – interesował mnie bardziej niż podróże. Później jakoś nie było po drodze. W końcu się udało. :) Jest to chyba jedna z destynacji, co do których nie miałam szczególnych oczekiwań. Od znajomych i przyjaciół wiedziałam, że miasto ładne, pełne zabytków (ponoć ich więcej niż w Krakowie?! ;), zdecydowanie warte zwiedzenia.
Pierwszą rzeczą o jakiej się myśli wyjeżdżając gdziekolwiek to noclegi, prawda? Ale, że my? Mamy znaleźć i zarezerwować? Szok! Im bliżej wyjazdu tym częściej byłam w kontakcie z moim znajomym jeszcze z czasów studiów w Warszawie, Maksem. Po wielu rozmowach i w końcu pytaniach o nocleg okazało się, że w tym roku Święta Wielkanocne zbiegają się z Paschą w kościele prawosławnym. Po kilku zapytaniach o noclegi postanowiliśmy jednak zarezerwować sobie jakieś spanie, coby nie wylądować gdzieś pod operą. :) Ostatecznie spaliśmy w dość popularnym, ale jednak za drogim jak na swoje standardy, hotelu Lviv. Warunki w porządku, bo dwa łóżka, pościel i łazienka do dyspozycji ( ciepła woda w określonych godzinach). Nikt jednak nie zadbał o to, żeby kurz z krzesła przy biurku zetrzeć od jakichś kilku dobrych miesięcy. :D Umiejscowienie hotelu wynagradzało niedogodności związane z ceną (Argh! W Azji za taką cenę za noc, można by przespać śmiało ze 3;)). Położony był tuż za Operą i niedaleko Prospektu Swobody, głównej ulicy Starego Miasta. Widok z okna na oświetloną wieżę transmisyjną na Wzgórzu Zamkowym iście paryski.
Do miasta dotarliśmy późno, ale mieliśmy jeszcze siłę i chęci na sałatkę i lwowskie piwo przed snem. O urokach miasta i i małych rewelacjach jakie nas tam spotkały, już niebawem.
poniedziałek, 12. kwietnia 2010
No to mi się od Maxa dostało za te “pielmieni”, że to typowa rosyjska strawa, ale ja jadłam je we Lwowie, czyli ukraińskie też są! Tylko pewnie nazwę zapamiętałam wygodniejszą dla siebie. Zapewne po ukraińsku to jakoś ciężej się wymawia. :)
piątek, 7. maja 2010
No i co dalej… Nie mogę się doczekać! :)
Zastanawiamy się z małżonką nad wyprawą do Lwowa, jednak opinie odnośnie samej Ukrainy są bardzo nieciekawe:
http://ukraina.geozeta.pl/wizy
I mamy w związku z tym mieszane uczucia. Tym bardziej ze chcielibyśmy właśnie pojechać samochodem
Pozdrawiam
piątek, 7. maja 2010
Bober! Wybacz opoznienie, ale obecnie zwiedzamy Meksyk i choc wpisy o Lwowie gotowe, nie dalam rady opublikowac ich przed wyjazdem.:) Dlatego sa bez fotek, ktore moga jakos zachecic, ale niestety infrastruktura na obczyznie uniemozliwia. Mam nadzieje, ze sie przydadza. Pozdrawiam!