Dzien na NIE!
Tak czasem juz mam. I taki dzien wlasnie wypadl 14. kwietnia. Wyobrazcie to sobie… Jestesmy w Patongu na Phuket. Wyspa, no, calkiem ladna, miasteczko imprezowe na maxa. Wszedzie bary go-go i sliczne Tajki… ahem… negocjowalnego afektu. ;) A ja? Nic mi sie nie chce, chodze zmeczony, marudny.
Zaczelo sie, kiedy tylko zwleklem sie rano z lozka. Bylo wczesnie. Za wczesnie. Ale musielismy zlapac samolot Bangkoku na Pukhet. Czulem sie koszmarnie. Ale OK, to z niewyspania, braku kawy i pozno zakonczonego wieczoru dzien wczesniej. Do poludnia przejdzie…
Nie przeszlo. Bylo tylko gorzej. Bolaly mnie miesnie, ze ledwo moglem niesc plecak. Bolala mnie glowa tak, ze prawie wcale nie moglem spac w samolocie. Na Pukhet przywital nas tropikalny deszcz. Wilgotny zaduch nie pomogl mojemu samopoczuciu. Wprost przeciwnie. I do tego bylo mi za zimno! Niestety, po jakims czasie, ku mojemu utrapieniu, wyszlo slonce, ktorego ogolnie nie znosze, a wtedy nie znosilem jeszcze bardziej… Wiec znow zrobilo sie za goraco.
W Patongu mielismy okazje isc na plaze, po raz pierwszy w Tajlandii. No, trudno, jak nie ma innego wyjscia… Tak, jak podejrzewalem, okazalo sie, ze dla mnie piasek byl za goracy, wlazil do sandalow i kapielowek. Dodatkowo, woda w ocenie byla:
-za plytka przy brzegu lub
– za gleboka niecale 5 metrow dalej
– za ciepla przy brzegu lub
– za zimna dwa kroki dalej
– za slona
Raz nawet wydawalo mi sie, ze jest za mokra!
Wieczor spedzilismy wsrod rozkrzyczanego tlumu turytow i czerwonych, migajacych neonow barow go-go. Do jednego baru nawet zajrzelismy (z czysto naukowej ciekawosci, oczywiscie!), ale polnagie Tajki tanczace przy rurkach poruszaly sie jakos tak bez entuzjazmu… Wiec zrezygnowalismy z “nocy pelnej przygod”, ktora obiecywal szyld nad wejsciem. Tu nalezy dodac, ze noc spedzona na wyspie Pukhet rowniez nie nalezala do moich ulubionych. Otoz w Patongu dwojka pozal-sie-boze “podroznikow” po raz pierwszy i ostatni na tej wyprawie wziela pokoj z fanem zamiast z klimatyzacja. Czym sie wtedy kierowali ci backpackerzy od siedmiu bolesci – pozostanie na zawsze ich (prawdopodobnie mocno wstydliwa) tajemnica.
Na koniec postaram sie zidentyfikowac trzy potencjalne powody mojego “Dnia na NIE!”:
1) Zlapalem klasyczna, jednodniowa grype, ktora lapie kazdy backpacker na poczatku podrozy. Dzien wczesniej w koncu pare osob wylalo na mnie wiecej niz kilka kublow zimnej wody! Do tego jetlag, zmiana klimatu na tropikalny i to jedzenie na ulicy… Zdecydowanie, grypa murowana: bol glowy, bol zoladka, zmeczenie materialu i paskudny swiatlowstret.
2) Ludzie “po trzydziestce” po prostu tak maja, sami z siebie. Sa zgorzknialymi starcami, ktorzy nie potrafia sie juz dobrze bawic. I mnie dzien wczesniej wlasnie tak sie porobilo. ;)
3) Moj podly humor i samopoczucie mialy cos wspolnego z Songkran, urodzinami obchodzonymi noc wczesniej na Khao San w towarzystwie Ewy, dwoch Rosjan z Sankt Petersburga, jednej “dochodzacej” – glownie z kolejnym kublem zimnej wody na mnie – Koreanki (ale tej takiej dobrej, wiecie, bo z Korei Poludniowej); i z tymi trzema flaszkami tajskiej zbozowej whisky za 90 bhatow…
Coz, sami ocencie, ktory z trzech powodow jest najbardziej wiarygodny…
Acha, dostaje mailowe i blogowe pytania o te trzydziesci Tajek. No, owszem. Byly. Ewa je zorganizowala, w taki czy inny sposob. Co prawda, caly prezent byl mocno wybrakowany – ale jak to stwierdzila Ewa – powinienem przeciez byc do tego przyzwyczajony. :)
poniedziałek, 27. kwietnia 2009
heeeeeeeeeej co to bylo z tymi po trzydzistce? phiiii… spoznione (delikatnie mowiac) zyczenia umiejetnosci dostrzegania tego co najlepsze :) a spoznione przez to, zescie o nas zapomnieli oboje i nie mielismy linka do tego i owego bloga :-))) wlasnie nadrabiam usilnie