Ma’a saalama
Ma’a saalama znaczy do widzenia. Uzywalismy dosc czesto, jak as-saalam aleykum czy shukran. Przekonalismy sie po raz kolejny, ze nauczenie sie choc kilku slow w jezyku kraju do ktorego wybieramy sie w podroz, owocuje. Rozpoczecie rozmowy to juz jakby wejscie na zupelnie inny poziom relacji z osoba ktora spotykamy. W czasie naszej podrozy bywalo roznie.
W kwestii poznania jezyka, jakis miesiac przed wyjazdem probowalismy uczyc sie jednego slowka dziennie. Ot, dla poprawy pamieci i nauczenia sie chocby kilku podstawowych. Udalo sie niewiele, bo czasem zapominalismy, czasem uznawalismy, ze np. slowo “snieg” raczej sie nie przyda.:) Wyjechalismy zatem z jakims niewielkim zasobem oraz z rozmowkami arabskimi. Na miejscu okazalo sie, ze jednak wymowa tu i tam troche sie rozni. Nie poddawalismy sie jednak. Jako pierwszych nauczylismy sie liczebnikow, zeby moc dosc szybko robic zakupy za cene prawdziwa, a nie podbita jak dla turystow. Udalo sie, a dzieki temu potrafilismy odczytac ceny zapisane po arabsku, tj. cyframi… hinduskimi (bo arabskich uzywamy my, na Zachodzie). Rozpoznawac cyfr hinduskich nauczylismy sie w pierwszy dzien, czytajac – z wiekszymi lub mniejszymi problemami – podczas zwiedzania Ammanu jordanskie rejestracje samochodowe. ;)
Byly miejsca, gdzie jezyk arabski nie byl az tak potrzebny. Na przyklad w Jordanii bardzo wiele osob posluguje sie dosc plynnie jezykiem angielskim. Z tego co sobie przypominam, jedyna trudnoscia byla niemoc na pustyni. Bowiem Salem, z ktorym zostalismy na noc w namiotach, akurat angielskiego nie znal. Okazalo sie jednak, ze muzyka i wspolne jedzenie pozwolily nam znalezc wspolny jezyk i spedzic calkiem milo ten wieczor z morzem gwiazd nad nami.
Byly tez miejsca, gdzie wydawalo sie nam, ze jestemy rozumiani, a po kilku chwilach okazywalo sie, ze jednak nie. Tak bylo w Deir ez-Zour. Chcielismy stamtad pojechac pociagiem do Ar-Raqqui. Szukalismy zatem taksowki z licznikiem. Okazalo sie, ze jest pan, ze nas rozumie, ze zawiezie nas najpierw do ATM’a, zebysmy mogli wybrac pieniadze, a pozniej zawiezie nas na stacje. Wydawalo sie nam jednak, ze nas rozumie. Na stacji okazalo sie jednak, ze pan nie zrozumial. Co wiecej, cena jaka ustalilismy, ze zaplacimy, czyli ta na liczniku, wydala mu sie jednak za mala. Probowalismy nazwajem wytlumaczyc sobie co i jak, ale wtedy okazalo sie, ze nasze wyjasnianie po angielsku spotykalo sie z jego dosc ostrymi odpowiedziami po arabsku. Koniec koncow wzial od nas pieniadze i pojechal. Wtedy stwierdzilismy, ze w Syrii z angielskim bedzie pewnie ciezej. Rzeczywiscie tak bylo.
Zdarzaly sie jednak mile zaskoczenia jak taksowkarz, ktory studiowal jezyk angielski i uczyl go w jakims ichnim urzedzie, ktory zatrzymal sie, bo chcial porozmawiac z turystami. Koniec koncow, spedzilismy no u jego wujka, bo w Ar-Raqqui, w ktorej go spotkalismy, nijak nie moglismy znalezc noclegu. W Allepo nasze zdziwienie osiagnelo apogeum, kiedy na ulicy, podczas wieczorengo spacerowania uliczkami uroczego miasta zaczepil nas pan, wygladajacy na Syryjczyka i zaczal z nami rozmawiac po polsku!Spedzlismy mily wieczor, poznajac jego historie oraz powody dla ktorych zna jezyk polski tak dobrze.
Kolejna osoba byl wlasciciel hostelu Riad w Hamie. Byl on pierwsza osoba w Syrii mowiaca tak plynnie, po angielsku. Moze nawet plyniej niz my.;)
Przychodzi mi jeszcze do glowy rozmowa po rosyjsku w Keraku, kiedy poszlismy zwiedzac zamek krzyzowcow i chcielismy sie stamtad wydostac do Madaby. PO rozyjsku tym razem, pan przewodnik, wyjasnil mi dlaczego musimy jechac najpierw do Ammanu i jak mamy sie dostac do Madaby.
Ciezko bylo natomiast uslyszec jezyk polski. W Petrze udalo sie raz. Pozniej dlugo, dlugo nic i w Damaszku, doslownie w ostatnich godzinach naszego pobytu w Syrii spotkalismy w drodze na souq, Lukasza, wolontariusza z Armenii.
W Libanie z kolei trudnosci jezykowych sobie nie przypominam. Pamietam tylko jak Tomek targowal sie zanim tam wjechalismy. Jeszcze na dworcu w Damaszku, gdzie po arabsku! z niemieckimi nalacialosciami udalo sie mu zbic cene service taxi. Bylo to o tyle zabawne, ze kiedy brakowalo argumentow jezykowych, wystarczylo sposrod 3 banknotow zabrac jeden i pokazac kciukiem OK. Oznaczalo to , ze taka cena nas satysfakcjonuje. Panowie mieli radosci co niemiara. My zadowoleni wsiedzlismy do minibusa, bo okazalo sie, ze nie musimy wydawac wiecej niz zalozylismy.
Przygody z jezykiem w innym kraju sa dosc zabawne, czasem irytuja, a czasem zwyczajnie zaskakuja. Kolejny raz przekonalam sie, ze znajomosc lokalnego jezyka czesto sie przydaje, nie znaczy to jednak, ze z drugiem czlowiekime nie uda sie bez tej znajomosci porozumiec.