Północne Sulawesi, cz.2: Tangkoko i Tomohon
Z Bunaken łódką wróciliśmy na ląd. Powrót ten był jedną z pierwszych przygód.
Otóż generalnie z takimi łodziami nie ma problemu, chyba, że jest sztorm i fale walą jak głupie. Koleś powiedział, że do Manado nas nie odwiezie, ale może “tam niedaleko”. Po czym pokazał jakiś punkt obok. Para Australijczyków, Amanda z Waszyngtonu i my, powiedzieliśmy, że w porządku. Kiedy dopłynęliśmy, z duszami na ramionach, bo fale były całkiem duże, okazało się, że wysiadamy klasycznie in the middle of nowhere. Po prawej namorzyny, a my musimy wskoczyć do wody po kolana. Well, Amanda miała długie dżinsy, my po dwa plecaki. Śmiechem i żartem byśmy to zbyli, ale kiedy pan z łódki powiedział po indonezyjsku coś w stylu: “Idżcie na wschód, tam musi być jakaś cywilizacja”, miny nam zrzedły. Ostatecznie trafiliśmy na localesów, którzy chcieli zabrać się wspólnym transportem. Para Australijczyków pojechała z nimi, my we trójkę złapaliśmy “okazję”. Pan jechał do Manado na zakupy z rodzinką. Podrzucił nas, zaznaczył tylko, że musi wstąpić się przebrać i zabrać rodzinę. Muszę tylko dodać, że na pick-up’ie jechaliśmy w dniu wyborów prezydenckich w Indonezji, więc co chwilę widzieliśmy uśmiechnięte twarze i odpowiadaliśmy na przemiłe: “Hello Miss, Hello Mister!”.
Mnie z Tomkiem udało się dotrzeć tego wieczoru do Batuputih, żeby pójść na spacer w parku narodowym Tangkoko, żeby zobaczyć tarcjusze. Amanda została w Manado, żeby zrobić zakupy i kupić bilet lotniczy do Gorontalo. My wybraliśmy się tam kijangiem, ale o tym na końcu. :)
Nie mogło być inaczej, oczywiście z przygodą dojechaliśmy do wioski pod parkiem. Było już ciemno, ale pan z busika, który nas podwoził, uparcie pokazuje nam jakieś schody, trójkę ludzi i mówi, że to: Batupitih Terminal. Oczywiście, my przecieź nie damy sie nabić w butelkę! Sami sobie poszukamy, skoro nie chce nam pomóc! Się okazało po pół godzinie szukania, kiedy zapytaliśmy ludków na schodach naszym łamanym Bahasa Indonesia (językiem indonezyjskim), że oni też czekali na bemo, taki mały busik, do Batuputih. Ustaliliśmy, że skoro localesi czekają, to coś pojedzie. Przyjechało, zobaczyło turystów i chciało wyższej opłaty. Lokalni ludzie jednak walczyli jak tarcjusz i 100 kuskusów. Po raz kolejny okazało się, że to przemili ludzie. Ten busik to wielki nie jest. Nie tylko na ludzi mniejszych, ale i na bagaże innych gabarytów: kury, jajka, pomidory, jak to mówi Tomek. Poprzesiadali się, miejscami pozamieniali, a pani z przodu całą drogę trzymała pasek plecaka, żeby ten nie wypadł. Zależało wszystkim, żebyśmy się zabrali, bo to był ostatni środek transportu tamże.
Następnego dnia poszliśmy na spacer, bo trekking to to nie był, z przewodnikiem do dżungli. Poza tarcjuszami, które jak przypuszczałam będą cudnymi zwierzakami, widzieliśmy jeszcze kuskusy, hornbille i inne żyjątka. Naprawdę świetne miejsce, bo oprócz dżungli, która tutaj jest zupełnie inna niż w Malezji, widzieliśmy też plażę z wulkanicznym piaskiem. Się okazało, że jak się nagrzeje, to stopy sobie można nim poparzyć. Przekonaliśmy się o tym kiedy już nań weszliśmy. Localesi mieli niezły ubaw, kiedy uciekaliśmy krzycząc: “Auć, auć!”.
Po wizycie w parku chcieliśmy odwiedzić jeszcze jedno miejsce: Tomohon. Powody były dwa: macabre market i wulkan Mahawu. Mieliśmy nie lada problem, bo ciężko tam było z noclegami. Pozostały same resortowe. Musicie wiedzieć, że w Indonezji, jeśli zatrzymasz się na chwilę, bo się zastanawiasz, albo czytasz przewodnik, zjawia się zaraz grupka ludzi – i doradzają. Wtedy zjawił sie niejaki pan Leo. Zaproponował nam nocleg u siebie w domu, w pokoju. Tak zwany homestay. Pewnie wyrzucił córkę do innej sypialni. ;) Koniec końców, z całej rodziny tylko on mówił po angielsku, ale wolał oglądać telewizję, więc nie naciskaliśmy na wieczorną integrację.
Rankiem odwiedziliśmy ten słynny market. Bo musicie wiedzieć, że o ludziach z tych okolic, Minahasa, mówi się tak: “Jedzą wszystko co ma cztery nogi, oprócz krzeseł i stołów”. Na targu, oprócz świni, węża i ryb, można było kupić: szczury, nietoperze i (niestety) psy, wszystko opieczone i na wagę. I tyle w tym temacie ode mnie.
Nie dziwi fakt, że z targu szybkim krokiem udaliśmy się w kierunku wulkanu. Były chmury i mgła, ale pełni nadziei, że nie będzie powtórki z Kelimutu, poszliśmy pod górę. Na samym szczycie trochę się chmurzyło, ale jezioro siarkowe w kraterze ze szczytu Mahawu, udało się zobaczyć.
Stamtąd udaliśmy się do Manado, by tutaj z kolei złapać transport (autobus lub zbiorową taksówkę) do Gorontalo, skąd mieliśmy wypłynąć promem na Togeany. Mieliśmy niezłego fuksa, bo znowu się okazało, że pan i tak musi jechać do Gorontalo i zaproponował nam naprawdę dobrą cenę za przejazd, i to od razu. Dodam, że autobus mielibyśmy dopiero następnego dnia, więc tym bardziej się ucieszyliśmy. Wprawdzie do portu aż tak się nam nie spieszyło, ale na Manado nie mieliśmy już pomysłu.
Tak upłynął nam pierwszy tydzień. Jak tendencja deszczu popołudniowego się utrzyma, to o tym co wydarzyło się w następnym tygodniu poczytacie już niedługo! :)