Galeria nr 16: Fatehpur Sikri – zabytkowe miasto-widmo
Zbliża się rok, odkąd zaczynaliśmy z Martą nasz miesięczną włóczęgę po Indiach. Nie przypuszczałem, że przez rok nie dobrnę do końca opowieści… Ale skoro blog – po miesiącu praktycznego off-line’u – wreszcie działa, to czas powoli kończyć wspominanie. Zwłaszcza, że przecież nowe wyprawy przed nami. Dziś zdjęcia z ostatniego miasta, które odwiedziliśmy w Indiach.
Fatehpur Sikri, oddalone o niecałe 40 km od półtoramilionowej Agry, to klasyczne, położone na pustyni ghost town. Liczy raptem 30 000 mieszkańców, co na hinduskie warunki odpowiada maleńskiej osadzie typu Peplin na Kaszubach. Kto był (czy w Peplinie, czy w Fatehpur Sikri), to wie, o czym piszę. :)
Swoją drogą miasto ma ciekawą historię. W XVI wieku zostało założone przez sułtana Akbara z dynastii Wielkich Mogołów w podzięce dla pustelnika, który przepowiedział Akbarowi urodzenie długo oczekiwanego syna. W ramach kaprysu Akbra przeniósł tu cały swój dwór, jednakże miasto zostało opuszczone po jego śmierci, głównie z powodu braku wody pitnej. Dzięki temu kaprysowi jednak możemy dziś podziwiać monumentalny Pałac Wiatrów (Hawa Mahal) z czerwonego piaskowca oraz największą w Indiach – a prawdopodobnie w całej Azji, ale tego jeszcze nie potwierdziłem – bramę, zwaną Bramą Zwycięstwa (Buland Darwaza).
Prócz tego, w centralnej części meczetu, znajduje się piękny, zbudowany z białego marmuru grobowiec pustelnika, o którym wspominałem powyżej. Do dziś przychodzą tu hinduskie i muzułmańskie kobiety, które nie mogą doczekac się potomstwa. W ramach modlitey wiążą one na ażurowych oknach grobowca kolorowe nitki. Podobno działa…
Aha, z Fatehpur Sikri wiąże się jedno z moich osobistych wspomnień kulinarnych. Otóż tam, czekając na autobus powrotny do Agry, jadłem najlepsze na świecie samosy i pakorę prosto z ulicznego straganu. Nigdzie wcześniej ani nigdzie później nie trafiłem już na coś tak pysznego!
OK, dość części opisowej, teraz trochę fotek. Miłego oglądania!
czwartek, 14. lutego 2008
No a mi przypomina sie sytuacja, w ktorej negocjowalismy przez prawie godzine cene drewnianych, malych szachow. Wreszcie udalo nam sie zbic cene z 500 do 80 rupii. Dumni z siebie, ze tak doskonale radzimy juz sobie w negocjacjach z lokalnymi, z radoscia zaplacilismy.
Dwiescie metrow dalej zaczepia nas kolejny handlarz oferujac takie same szachy. Cena – wyjsciowa! -… 80 rupii:)
czwartek, 14. lutego 2008
Co nie zmienia faktu, że nieźle się bawiliśmy w trakcie tych negocjacji. Zwłaszcza, że wcale nie mieliśmy w planach ich kupować, prawda?
A same szachy – jako dowód moich Absolutnie Niesamowitych Umiejętności Negocjacyjnych – trzymam na biurku w pracy, tuż obok monitora. :)))