Galeria nr 14: Gwalior
O Gwaliorze nie mam za wiele do powiedzenia. Nie podobało mi się. OK, zobaczyłem miasto, fort, pałac Maharadży, ale nie ciągnie mnie tam ponownie. To chyba jedyne odwiedzone przeze mnie miejsce w Indiach, o którym myślę w ten sposób.
Możlwie, że po prostu byłem trochę wykończony tempem zwiedzania. Wiem, co piszę. Ostatnie dni w Indiach to nie była trampingowa podróż. To było klasyczne zwiedzanie, w zachodnioeuropejskim jeśli-dziś-wtorek-to-jesteśmy-w-Gwaliorze stylu. Poza tym wcześniej było też kilka męczących akcji w drodze do Khajuraho i dalej, do Gwalioru. Przez ten czas znienawidziłem wtedy local busy z ich za wąskimi siedzeniami i tłumami Hindusów, a zapałałem gorącą, lecz nieodwzajemnioną miłością do kolei indyjskich.
O! Właśnie! W hotelu w Gwaliorze po raz pierwszy w ciągu całego wyjazdu miałem bliskie spotkanie z karaluchem! Stwierdziłem wtedy, że ten pokój hotelowy jest zbyt mały dla nas obu i jeden z nas musi odejść…
…zmieniliśmy więc hotel. :)))
Nie na długo, bo – i oto kolejny kamyczek, który mnie uwierał w tym całym Gwaliorze – nie znaleźliśmy nic innego sensownego, nawet Lonely Planet nie pomógł. Musieliśmy więc chcąc nie chcąc (właściwie to nawet bardzo nie chcąc) wrócić do tego samego hotelu. Co prawda do innego pokoju, który jednak też był zajęty przez pewnego małego lokatora. Tym razem stoczyłem bohaterski Bój o Prawo do Noclegu, którego wynik skwitowałem krótkim Zed zszedł. I padłem spać na całe 8 godzin. Luksus, którego nie miałem przez ten miesiąc podróży.
O dziwo, w Gwaliorze były też jakieś miłe akcenty. Co prawda dopiero na drugi dzień, kiedy byłem nastawiony ciut mniej negatywnie do świata w ogóle, a Indii w szczególności…
Ot, “zaliczyliśmy” na przykład kolejną na naszej trasie Złota Świątynię moich ulubionych Sikhów (pisałem co nieco o Sikhach tutaj i tutaj, a Marta – tutaj). Tam zostaliśmy – jak zwykle – nakarmieni chapati, daalem, ryżem i czymś jeszcze, napojeni czystą (naprawdę czystą!) wodą, oprowadzeni i zarzuceni stosem anegdotek o Guru Ram Das. W sumie od razu zrobiło się tak dość przyjemnie.
Zobaczyliśmy fort. Ciekawe doświadczenie, zwłaszcza, że gigantyczna struktura – było nie było obronna – ozdobiona jest ornamentami w… żółte kaczuszki. Zważywszy na ówczesny okres w polskiej polityce, wygłosiłem wtedy kilka bardzo niepoprawnych politycznie komentarzy o tym, jak to nawet Hindusi poznali się na przerażającym i złowrogim charakterze kaczek.
No, i obejrzeliśmy też pałac Maharadży. Fakt, że ta funkcja (Maharadża) jeszcze istnieje, trochę mnie zaskoczył (jak również zawstydziła mnie moja ignorancja w tym temacie). Pałac właściwie w większości jest przeznaczony na muzeum, Maharadża mieszka na obszarze – bagatelka! – kilkunastu pomieszczeń. W muzeum zgromadzony był przede wszystkim niezły hinduski arsenał: przekrój wszystkiego, czym ludzie mogą zrobić krzywdę innym ludziom, od czasów starożytnych do dnia dzisiejszego. I nie lada wyzwanie stanowiło dla Marty odklejenie mnie od tych wszystkich gablotek z przecudnymi łukami, sztyletami, mieczami, włóczniami, pancerzami, pistoletami, granatami, karabinami, mundurami, działkami przeciwlotniczymi… Ach, ach!!!
A potem zobaczyliśmy największy kandelabr na świecie, cały z kryształu, z ilomaś tam setkami lampek. I te wszystkie cudeńka, które przez 400 lat, od XVII do XX wieku, hinduscy Maharadżowie sprowadzali sobie z zagranicy, demonstrując bezgraniczne przywiązanie do American Way… znaczy się, wtedy – British Way of Life.
Wrażenie na mnie zrobił też marmurowy posąg Ledy z łabędziem. Ot, taki swojski, mitologoczny smaczek. Leda wyglądała, jakby była żywa i baaaardzo zadowolona, a łabądź jak… No, w każdym razie jak żywy. :)
Ostatecznie jednak wyjechaliśmy z Gwalioru z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku (no, co?! byłem tam, nie?!) i niejakiej ulgi, że ten etap zwiedzania mamy już za sobą. Pozostały wspomnienia i kilka fotek…