Fool me once…

…shame on you; fool me twice, shame on me – głosi angielskie powiedzenie. Sens jest taki, że wstyd dać się okpić dwa razy. Jest szansa, że ktoś mnie nabrał właśnie po raz pierwszy.

– Do you speak English? – przy schodach do kościoła pod wezwaniem Matki Boskiej Niepokalanego Poczęcia na rynku w Panaji zaczepia mnie wyjątkowo schludnie wyglądający, starszy Hindus. Okulary w cienkich oprawkach, czysta koszula z nieodłącznym długopisem w kieszonce na piersi (znaczy się, piśmienny). Spodnie w kantkę, tylko lekko zakurzone buty i prawie złoty zegarek na ręce. Zaskoczony bardzo poprawnym akcentem – przełamując nabyty właśnie w Indiach, już w 2007 roku, odruch warunkowy, nakazujący mi w takich sytuacjach mówić po prostu: “No, sorry”*) – odpowiadam twierdząco. W tym momencie już wiem, że szybko tego pożałuję; że zaraz będzie mi chciał coś sprzedać. Tymczasem:
– Are you going to Delhi by chance? (“By chance”? Hindus? Z kim ja rozmawiam?)
Nie. Jadę z Mumbaju do Chennai, przez Keralę.
– Oh, I am coming back from Kerala. I already visited Kochin, Munnar and the backwaters in Alleppey.
Dokładnie tam się właśnie wybieram za jakiś czas, jak tylko skończę z Goa.
– Do you know Dhaka? (Tak, drodzy Państwo! Zdanie pytające zostało zbudowane poprawnie gramatycznie! Przez Hindusa! Zapowiada się interesująca konwersacja.)
Dhaka? Dhaka… Nie, nic mi to nie mówi…
– Bangladesh?
Ach, OK. Stolica przecież. (Wylazł ze mnie geograficzny ignorant. Bywa.)
– I come from Bangladesh. I came here for holiday.
A ja jestem z Polski. Też przyjechałem na wakacje.
– I got robbed in a train. Those boys took my pack and my Nikkon camera.
(Dobra, robi się niestandardowo.)
Niefajnie. Byłeś na policji? Pomogli?
– Tak, byłem. Przetrzymali mnie na posterunku dwie godziny i w końcu stwierdzili, że oni nie mogą pomóc. Mam jechać do Delhi, do ambasady Bangladeszu. Tak właśnie traktują obywateli Bangladeszu, bo wielu z nich w Indiach pracuje nielegalnie. I nie mają żadnych dokumentów. Ja też nie mam dokumentów. Ukradli mi razem z bagażem.
Ale co ja mam z tym wspólnego?
– Nie mam nawet pieniędzy na pociąg. (Oho, zaczęło się!)
Nie mogę Ci pomóc. Zostawiłem pieniądze w hotelu, a to daleko stąd. (Całe 200 metrów, poza tym akurat gotówkę, jak zawsze, mam przy sobie.)
– Powiedzieli mi, że potrzebuję około 16 dolarów na bilet. Dam Ci swój zegarek, jest wart co najmniej 25 dolarów. (Jakiś wkręt, zdecydowanie.)
Nie, nie chcę zegarka! I nie mam dolarów. (A to akurat prawda. Nie ma sensu wozić twardej waluty, kiedy bankomaty są wszędzie. Najgorszy bankowy kurs wymiany będzie bardziej korzystny od najlepszego kursu, po którym kupią ode mnie te dolary na miejscu. Przerabiałem to tysiąc razy.)
– Przelicznik to 60 rupii za dolara. (Zgadza się. I co z tego? Każdy tubylec to wie.)
Ale mówiłem, że nie mam przy sobie pieniędzy…
– Szkoda. Mam 52 lata i nie myślałem, że kiedykolwiek znajdę się w takiej sytuacji.
(Cóż. Takie życie.)
– Może pojedziemy na stację Vasco da Gama i kupisz mi ten bilet do Delhi? To 30 minut drogi stąd.
Wiem, gdzie to jest.
– Mamy pierwszą, pociąg jest o 3:30. Jeśli nie zdążę, będę musiał dziś spać na ulicy. (Gra na czas. Gra na litość. Klasyka.)
(Siedzimy na schodach pod kościołem. Milczenie.)
– A ja chciałem się tylko z nimi zaprzyjaźnić… – zwiesza głowę, mówi smutnym głosem, już jakby do siebie.

***

To jest moment, kiedy zaczynam się zastanawiać.

Czy to przekręt bazujący na wiedzy o innym przekręcie? W Indiach bywa – zwłaszcza w pociągach, zwłaszcza na dłuższych trasach i zwłaszcza, kiedy jesteś sam – że jakiś nieznajomy próbuje się z Tobą zakumplować. W pewnym momencie, jak gdyby nigdy nic, częstuje Cię na przykład słodyczami. Zwykle zdrowo napakowanymi środkami usypiającymi. Kiedy Ty spokojnie odpływasz, obrabia Cię z dobytku. Zresztą słyszałem, że moda na takie akcje dotarła już do Polski. SOKiści ostrzegają na dworcu w Krakowie, żeby nie przyjmować od nikogo ze współpasażerów jedzenia i napoju.

A może faktycznie coś takiego mu się przydarzyło? Ciekawe, co ja bym zrobił w takiej sytuacji? Teoretycznie, bo praktycznie nie ma większych szans, żeby ktoś mnie okradł ze wszystkiego. Zawsze zostanie mi przynajmniej ta jedna, jedyna, dobrze schowana karta kredytowa z żelazną rezerwą funduszy. Dałbym radę dotrzeć do Delhi do polskiej ambasady na własną rękę.
Ale przypuśćmy…

Liczę w myślach i wychodzi mi, że 16 dolców to jakieś 960 rupii. Na okrągło licząc, tysiąc. To coś koło 53 złotych. Żaden majątek w Polsce, ale tu – jak się uprzeć – dzienny budżet. Ja się nie upieram. Płaciłem tyle za noc w hotelu w Calangute. W domu to pięć piw w knajpie w Krakowie albo niedzielna pizza w skawińskiej “Paolo e Luca”.

Pytanie: zaczepia mnie pod kościołem, bo uważa, że bliskość “świętego przybytku” mnie zmiękczy? W dzisieszych czasach, obywateli cywilizowanych krajów Europy w moim wieku zupełnie nie obchodzi jakaś tam religia. Tania sztuczka i niezbyt pewna…

Pytanie: dlaczego podaje mi cenę biletu w dolarach? Powinien w rupiach, przecież wszyscy – w tym obcokrajowcy – płacą za bilety w rupiach. Średnio to wiarygodne…

Pytanie: czy wie, że nie będzie mi się chciało z nim jechać na stację kolejową? Bo bilety na pociąg są wystawiane na osobę i “non-refundable”, więc gdybym mu go kupił i wręczył, nie miałby z tego ani grosza. Nie mógłby go odsprzedać, nie mógłby zwrócić. Cholera, przecież ja mógłbym nawet poczekać, aż wsiądzie do tego pociągu! Ryzykowny manewr…

A jeśli faktycznie go okradli?

Tak już trzydzieści parę lat walczę, aby osiągnąć ten upragniony poziom “zero empatii”. Bez efektów.

Postanawiam…

***

Tysiąc rupii wystarczy?
– Tak. (Bierze, z lekkim wahaniem, jakby nie był pewien, czy powinien. Dobry aktor?)
– Nie wiem, jak Ci dziękować.
(Jasssssne!)
– Byłem tu w kościele, ale jest niedziela. Nie pomogli, mają inne zajęcia. (Uwiarygadnia swoją legendę? Teraz, jak już dostał kasę?)
– Jestem nauczycielem w Dhace, uczę biologii na uniwersytecie.
– Gdybyś kiedyś był w Bangladeszu, koniecznie przyjedź do Dakhi. Zatrzymasz się u mnie w domu, nie w hotelu.
– Jak będziesz w Kochin, szukaj noclegów w Fort Kochi. Tam jest najtaniej, ja spałem w bardzo przyzwoitym pokoju za 350 rupii.
(Wyraźnie się rozkręca. Czyżby miał gotowy repertuar argumentów, który musi mimo wszystko wykorzystać?)
– Czy możesz dać mi swój e-mail? (Po co on ciągnie tę farsę?!)
To moja wizytówka. Tu jest mój e-mail.
– Check your e-mail. I will write you. I will repay your money.
(Zobaczymy…)
– God bless you.
(Który? Ganesh? Z tym akurat mam niezłe układy.)

***

Kiedy odszedł, natychmiast sprawdziłem w Internecie na “Cleartrip” jego wersję. Faktycznie, jest pociąg do Delhi. Co prawda nie o pół do czwartej, a o 15:10, ale najtańszy bilet kosztuje 801 rupii. Czyżby…?

Będę więc czekał na ten e-mail. Nie wierzę, żebym cokolwiek, kiedykolwiek dostał, ale czekał będę. Uważam, że to jednak był short-con, a kolesia jutro spotkam w Old Goa, jak naciąga innych turystów. Czy byłem naiwny? Może, ale za te 1000 rupii kupiłem sobie spokój sumienia lub lekcję na przyszłość. W każdym razie, ta historia jest warta całe 53 złote. Zrzucajcie się przez PayPal. :)


*) Raczej rzadko – po dokładnej ocenie osoby i uznaniu, że może jednak warto z nią pogadać – koryguję chwilę później tę odpowiedź o: “Just a little bit”. A potem gadamy w najlepsze po angielsku. :)

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

1 Komentarz

  1. Święty spokój nie ma ceny! :)
    A spokój sumienia już w ogóle… chociaż powiem Ci, że ja się absolutni uodporniłem na żebraków, wyciąganie kasy, prośby i groźby. Sam decyduję, kiedy wyciągam przysłowiowy portfel. Wcale nie tak rzadko, ale mam poczucie, że jestem panem swojej pomocy :) Chociaż to bardzo skomplikowany temat ;)

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź