Czas podsumowań
Połowa drogi za mną. Dwa tygodnie minęły, ledwie zdążyłem je zauważyć. Połowa, która wypada w takim miejscu jak Cape Comorin – miejscu “końca drogi” (wszak dalej na południe już tylko ocean), z jego surrealistycznym klimatem z cyklu “i co dalej?” – skłania do refleksji. Spróbujmy.
Siedząc przy ghatach w Kanyakumari, przed sobą mam styk szalejących wód Zatoki Bengalskiej, Morza Arabskiego i Oceanu Indyjskiego. Za plecami – pomnik pamięci w formie świątyni, poświęcony Ghandiemu, w którym znajduje się miejsce, na którym spoczywały jego prochy, zanim zostały rozsypane w wodzie, tutaj właśnie, naprzeciw miejsca, gdze siedzę. Pomnik zaprojektowany jest tak sprytnie, że w każdą rocznicę jego urodzin, 2. października, na kamienny cokół z prochami pada światło słoneczne. Koło mnie stoi kubek z garam chai, na kolanach, prócz iPada, leży rożek zwinięty z gazety, a w nim – prażone orzeszki. Napchałem się już smażonym ryżem i krewetkami z imbirem po uszy, ale herbaty i orzeszków ciężko mi sobie odmówić. Kilka rzeczy dzieje się równocześnie: lokalne dzieciak zaglądają mi przez ramię, sadhu zawinięty w szafranową płachtę chce mnie pobłogosławić (“nie, dzięki, nie trzeba, ja już jestem święty”), a chodzący ze swoim straganem na plecach handlarz próbuje wcisnąć mi sztuczne perły (“nie potrzebuję więcej pereł, naprawdę, już mam jedną, i to prawdziwą!”).
Moja najgorsza obawa tego wyjazdu, że będę się po prostu nudził, podróżując samotnie, zupełnie się nie sprawdziła. I to nawet nie to, że spotykam innych turystów. Bo nie spotykam, nie sezon. Wczoraj na łódce na rozlewiskach Kerali to był pierwszy raz, jak spędziłem z kimś z Zachodu dłużej, niż kwadrans. Główną atrakcją dla mnie są tubylcy. A ja dla nich. Nawet, jeśli czasami jest to męczące, to na pewno szybciej mija czas w pociągu czy autobusie.
Z innego powodu brakuje mi towarzystwa w podróży: z przyczyn czysto finansowych. Mimo, że przejazdy motorikszami po mieście i pokoje hotelowe są już i tak śmiesznie tanie, to ich ceny, gdyby – jak zwykle – rozkładały się na dwie osoby, byłyby dwa razy zabawniejsze, bo, oczywiście, dwa razy niższe. Nie udało mi się trafić na pokój hotelowy dla jednej osoby. Zawsze mam podwójne łóżko. Co już jest plusem, bo wysypiam się, jak chyba nigdy.
Nie, żebym za dużo spał. Budzik codziennie o 7:00 rano wrzeszczy na mnie alarmem i wyświetla wiadomość: “Wstawaj, szkoda wakacji!”. A i wieczorem nie chodzę spać przed 23:00, bo zawsze coś się znajdzie do roboty: a to nagrane w ciągu dnia filmiki ogarnąć; a to fotki przejrzeć i usunąć nieostre, wpis na bloga zrobić; a to wreszcie poczytać książkę, bo akurat, jak akcja zaczęła nabierać tempa, musiałem wysiąść z pociągu. I najważnejsze: zawsze z pół godzinki można poświęcić na e-maile. I to nawet, jak w hotelu nie ma sieci bezprzewodowej.
Zastanawiam się, czemu ja, do cholery, nigdy wcześniej sam nie wpadłem na pomysł z tą kartą SIM z transferem danych do tableta? To był strzał w dziesiątkę! Być on-line praktycznie 24/7 – bez potrzeby szukania hotelu z wifi, płacenia za dostęp w kafejkach internetowych, podkradania sieci z knajp – bezcenne. Do tej pory tylko w Munnar, wysoko w Ghatach Zachodnich, jakoś nie udało mi się odebrać maili. Poza tym, odkąd na Goa kupiłem tę kartę, Internet mam zawsze pod ręką. I wbrew temu, co możecie sobie wyobrażać słysząc w jednym zdaniu słowa “Internet” i “Indie”, to naprawdę szybko działa. Być może niewiele osób naraz z niego korzysta? A przedpłacony transfer 1GB to koszt… 11 PLN. Czy już wspominałem, jak bawią mnie tutejsze ceny?
Permanentny dostęp do Internetu, jak również fakt, że mam dużo czasu dla siebie, wpływają na to, że SPAM-uję bloga wpisami niemalże dzień w dzień. Wyjątkiem był Munnar (przypominam, wysoko w górach), bo tam ani czasu, ani możliwości nie miałem opublikować czegokolwiek. Ale i blog właśnie wtedy nie działał, bo się akurat coś na stronie posypało. Spokojnie, nadrobię w wolnej chwili. Mały spoiler: będą dzikie słonie!
Połowa drogi za mną. Czas się wreszcie ogolić. Koszt: 70 rupii, czyli około 3.50 PLN. Przy takiej kwocie to się człowiekowi nie chce wyjmować maszynki z kosmetyczki. :)
poniedziałek, 21. lipca 2014
To:„nie potrzebuję więcej pereł, naprawdę, już mam jedną, i to prawdziwą!” o mnie! :)
poniedziałek, 21. lipca 2014
Jakieś wątpliwości? :)
piątek, 10. października 2014
nie masz szans nudzić się samemy w podróży, czasem mam wrażenie, że jest ciekawiej niż jadąc w grupie. Bliżej do ludzi :)
piątek, 10. października 2014
Za parę dni będę miała swoje pierwsze doświadczenie w samotnym wypadzie, bo do tej pory zawsze z kimś… myślałam o kwestiach bezpieczeństwa, organizacji, nudy/nienudy a o finansach nie pomyslalam, a masz racje z tym rozkładaniem się kosztów na dwie osoby.
Z innej beczki – chyba sobie ustawię w budziku “wstawaj, szkoda wakacji” bo śpioch ze mnie straszliwy :)
piątek, 10. października 2014
@Ewa, masz na myśli Gruzję? Ciągle mi chodzi po głowie i właśnie mocno myślę, czy nie warto tego zrealizować teraz, patrząc na ceny lotów. Tylko szkoda mi długiego dnia, a chyba rowerem po Gruzji po nocach nie chcę jeździć… :)
sobota, 11. października 2014
Ach, internet 24/7 gdziekolwiek jesteś na świecie! :D Czyż to nie cudowne? No dobra, ja wiem, że wiele osób chciałoby właśnie w czasie wyjazdu być off-line, bo zbyt dużo neta mają w życiu codziennym, ale ja jestem netoholiczką, uwielbiam być on-line, na twitterze, na instagramie, na fb i dlatego jak miałam 2 GB neta za 20 zł na Sri Lance to byłam w siódmym niebie :D
A poza tym to właśnie dzięki karcie sim z internetem mogłam codziennie dzwonić do męża przez vibera i w ogóle nie czułam, że jestem sama w podróży. I że w ogóle jestem gdzieś dalej.
Kocham XXI wiek! :D
wtorek, 14. października 2014
Hahahaha! Hanek, jesteś jedną z niewielu kobiet, które sie do tego przyznają. I to publicznie!:)
poniedziałek, 13. października 2014
Fajnie sie czyta, ale nam byloby trudno podrozowac po takim kraju samemu. Czasami po prostu potrzebuje sie kogos obok :). Ale internet w sumie daje rade! :)