Hsipaw i okolice: część druga
Trekking, który chcieliśmy odbyć początkowo w tym rejonie, miał nam zająć trzy, nawet cztery dni. Niestety, już we wrześniu, z powodu zamieszek międzyplemiennych zamknięto dla turystów trasę do oddalonego trochę od Hsipaw Namhsan. Został nam trekking dwudniowy, z noclegiem w jednej wsi i powrotem dnia następnego. Zorganizowaliśmy mapę u Mr Booka i poszliśmy w piątkę.
W piątkę, bo oprócz nas, dołączyli również znajomi z Łodzi, a w trakcie kserowania mapy od MrBooka, ni stąd, ni zowąd zaczepiła nas Bahariyah. Nie wiedziała za bardzo, dokąd chce iść i na jak długo, ale po krótkiej rozmowie stwierdziła, że jeśli nie będzie nam przeszkadzać, to chętnie wybierze się w grupie. Oczywiście im więcej, tym weselej, więc ruszyliśmy.
Według mapy i opisów naszego znajomego księgarza, jeden dzień miał być sześciogodzinnym spacerem, a drugiego dnia czekało nas zejście przez jakieś 8 godzin. Wszystko szło naprawdę sprawnie, bo trasa nie obfituje w jakieś punkty, w których naprawdę mocno trzeba się zastanowić, gdzie skręcić. W takich sytuacjach, już raczej wysoko, widać jasno, że np. wioska, do której idziemy, jest tam na dole, więc ta droga będzie najlepsza. Zresztą wioski są oznaczone.
Trasa dnia pierwszego to taki spacer po Beskidach, z mocno czerwoną ziemią i polami ryżowymi zamiast pszenicy, jak to określił Tomek. Podejścia nie były ani trudne, ani specjalnie męczące. A im wyżej wychodziliśmy, tym piękniej się robiło. Gęstniały pola herbaty, które tutaj wyglądały zupełnie inaczej, niż te w Malezji. Sporadycznie spotkać można było panie zbierające listki, które później były suszone na herbatę. Co w Birmie mnie mocno zaskoczyło to fakt, że herbata jest spożywana nie tylko w formie napoju. Otóż, herbatę się tam, krótko mówiąc, kisi, jak u nas ogórki czy kapustę. Tam robi się to wielkich beczkach drewnianych, ale takich ogromniastych, nie jak na kapustę. Później w specjalnym narzędziu uciera, ściera i rozgniata, żeby móc jej używać do sałatki. Mieliśmy okazję spróbować takiej sałatki w wiosce Pan Kha, w której zostaliśmy po pierwszym dniu na nocleg. Razem z prażonymi orzeszkami ziemnymi i papryką, smakowała wybornie. Jedliśmy taką sałatkę jeszcze w innych miejscach, ale tutaj smakowała najlepiej. Ten smak mocno zależy właśnie od tej sfermentowanej herbaty. To z odkryć kulinarnych.
Drugiego dnia mieliśmy odkrycie czasoprzestrzenne. Okazało się, że dzień, kiedy mieliśmy spokojnie zejść i złapać stopa do Hsipaw, nie do końca był takim, jak być powinien. Owszem, zejście z gór było widokowe i mało strome, więc szło się super. Polną drogą, bez motocykli. Jednak po dojściu do ostatniej wioski, a przed następną, czyli jakieś 10 km, okazało się, że trasa dalej wiedzie asfaltową drogą. Do samiuśkiego końca. Był upał, żadnej chmurki na niebie. I to nawet nie chodzi o palące słońce, bo zabezpieczyliśmy się przed nim dobrze (już zbyt wiele razy cierpieliśmy z tego powodu). Jeśli chodzicie po górach i jesteście na trekkingu, to sami dobrze wiecie, że najgorsze, co się może przytrafić na takim zejściu, to właśnie ten asfalt. Niestety , połowa, jak nie większa połowa, tego zejścia była właśnie taka. Humory średnio nam dopisywały. Każdy szedł do przodu, byle szybciej i byle niżej. Później okazało się, że busiki czy inne środki transportu, które miały być w jednej z wiosek po drodze, wyparowały. Padnięci, zmęczeni, upoceni i głodni, zatrzymaliśmy się w restauracji na jakieś jedzenie. Bo dość wspomnieć, że w tej ostatniej wiosce, to nie było za dużego wyboru w kwestiach jedzeniowo-posiłkowych. A na to liczyliśmy. Ostatecznie Bahariyah złapała jakiegoś Pana i z nim zorganizowała nam transport do Hsipaw.
Trekking był zatem połowicznie zadowalający. Pewnie gdybym miała tam iść po raz drugi, próbowałabym jednak innej trasy powrotnej. Nikt z nas nie wpadł na pomysł dopytania, jak dokładnie wygląda trasa. I w ten sposób zaskoczenie było niemiłe.
Tak czy siak, wróciliśmy do Hsipaw. Bahariyah od razu trafiła na autobus do Nyaung Swhe i pojechała nad jezioro Inle. My natomiast rozłożyliśmy się w naszym tanim hotelu, w którym wcześniej zarezerowaliśmy sobie dwa pokoje i pocieszaliśmy się shake’ami w dobrze już nam znanym miejscu.
Następnego dnia kupiliśmy bilety na pociąg. Mówią, że pociąg to sama w sobie atrakcja. I tylko pociągiem przejedzie się przez most Gotkeik, a jest on malowniczo położony. Zresztą koleją w Birmie koniecznie trzeba się przejechać, bo jest strasznie powolna, kolebie na prawo i lewo, w ogóle super z localesami się przejechać!
Mostem, owszem, byliśmy zachwyceni. Pociąg jechał rzeczywiście wolno, dlatego zdecydowaliśmy się wysiąść po drodze i do Mandalay wrócić jednak zbiorową taksówką, bo szybciej. Co do trzęsienia, to nie zauważyłam jakiegoś strasznie odbiegającego od normy ustanowionej przez PKP. Owszem, kolebało trochę, bo tory nierówne, pociąg zwalniał i przyspieszał. Jednak żeby traktować to jako jakąś niesamowitą atrakcję? Niespecjalnie. Jechaliśmy też klasą zwykłą, czyli tą, którą podróżują lokalni mieszkańcy, poza nami byłą jeszcze para z Kanady, tak z turystów. Jednak nie mieliśmy też wtedy jakiegoś super czasu z localesami. Ci porozkładali się na siedzeniach i zwyczajnie spali. Ot, znużeni podróżą jak my. Mnie od czasu do czasu budził strzał z liścia, i to dosłowny, bo okno w pociągu było cały czas otwarte, a że trasa tej kolei nie jest jakoś szczególnie sprzątana i drzewa czy krzewy nie są wycinane, należy uważać, siedząc twarzą w kierunku jazdy. Bowiem wtedy hasło “strzał z liścia” nabiera zupełnie innego znaczenia. :)
[Not a valid template]