Vinales – dolina tytoniu, kawy i mogotów
Vinales, do którego docierałyśmy autobusem, urzekło nas już w drodze pięknymi widokami. Droga jak w polskich Bieszczadach: zakręcona i pełna serpentyn, a na horyzoncie wzgórza porośnięte drzewami, zieleniejące przy słońcu czy w kroplach deszczu. Świeże powietrze i wioskowa okolica. Tak, odpoczynek od miasta z właściwa lokalizacją.
UNESCO wpisało krasową dolinę Vinales w zachodniej części Kuby na listę światowego dziedzictwa ludzkości. Słynie ona z żyznych gleb, na których hoduje się tytoń, z którego później wyrabiane są cygara.
Vinales to chyba najbardziej malowniczy zakątek wyspy – bujna, soczyście zielona roślinność (powietrze przesyca zapach drzew iglastych), przedziwne pagórki zwane mogotami i mnóstwo jaskiń, których część udostępniona jest zwiedzającym. 15-kilometrowa dolina wciśnięta pomiędzy Sierra de los Organos i Sierra del Rosario jest w rzeczywistości jedną wielką jaskinią wydrążoną przez podziemne rzeki, której sufit zapadł się jakieś 100 tys. lat temu. Porozrzucane po całej okolicy mogotes – 400-metrowe pagórki przypominające stogi siana – to “ściany” tego systemu jaskiń, których nie zdołała podmyć woda. Dziś to jeden z sześciu parków narodowych na Kubie, odwiedzany głównie przez amatorów pieszych wędrówek czy wspinaczek. W centrum doliny Vinales leży miasteczko o tej samej nazwie. Dotarłyśmy do niego w ciągu 3 godzin z Hawany. Pełna uroku miejscowość otoczona przez mogotes i sosnowe lasy stanowi świetną bazę do wypadów w okolice.
Sposobów na odkrywanie tutejszych atrakcji jest mnóstwo: samochód, rower czy piesza wycieczka. Nam nie zostało już zbyt wiele czasu na zwiedzanie, a szkoda, bo chętnie wybrałabym się na szlak w góry. Zdecydowałyśmy zobaczyć jaskinię oraz mural na skale: Mural de la Prehistoria ( nad tym obiektem inspirowanym twórczością meksykańskiego artysty Diego Rivery pracowało przez pięć lat, do 1966 r., 15 malarzy. Wstęp 1 USD, choć mural moim zdaniem równie dobrze można podziwiać z daleka). Ścieżki prowadzą tutaj wokół mogotów oraz przez pola (żyzna, intensywnie czerwona ziemia), na których uprawia się tytoń, kawę i ryż. Ta ziemia naprawdę robi wrażenie! Nie widziałam takiego koloru nigdzie indziej, a miejsc trochę odwiedziłam.;) Trafiłyśmy w ten rejon jakiś czas po huraganie. Dzięki bardzo sympatycznej oraz uprzejmej właściciele mieszkania, które wynajmowałyśmy, dowiedziałyśmy się, dlaczego w tej okolicy nie ma już zbyt wielu bananów, jajek oraz jak wygląda sytuacja po huraganie. Otóż mnóstwo gospodarstw zostało zniszczonych, ziemie zalane lub zdewastowane przez przetaczające się drzewa czy nawet zabudowania. Dzięki rozmowie z naszą gospodynią Juaną dowiedziałyśmy się o rodzinie, która od wielu pokoleń sadziła kawę na tych terenach i niestety straciła swoje uprawy w kilka godzin. Miałyśmy okazję ja poznać, bo okazało się, że jest jeszcze szansa dostać u nich kawę zebraną z poprzednich plonów. Zdecydowałyśmy się zakupić taki okaz, bo nie miałyśmy okazji pić takiej właśnie kawy prosto z krzaka. Właścicielka przy nas ją opaliła i zapakowała do woreczków. Nie muszę chyba dodawać, że cały bagaż jaki miałam ze sobą, w momencie rozpakowywania w domu, już po powrocie ? dość intensywnie pachniał kawą. Kawa jest intensywna i bardzo mocna. Z odrobiną mleka, miodu oraz cynamonu smakuje bosko.Jaskinia, którą dało się nam odwiedzić to Cueva del Indio, to w niej w czasie konkwisty chronili się Indianie z miejscowego plemienia Guanahatabey. Następnego dnia udałyśmy się w drogę powrotną, jednocześnie zatrzymując się na chwilę w Pinar del Rio, żeby wstąpić do fabryki guayabity. Dzięki kierowcy busa, zmierzającego w kierunku stolicy, i uprzejmości jego znajomego, fabrykę zobaczyłyśmy we trójkę oprowadzone przez przewodnika ? znajomego kierowcy. W tym czasie osoby, które razem z nami jechały do stolicy, czekały w busie.;)
W drodze powrotnej do Hawany, podziwiałyśmy piękno wyspy.Odnoszę wrażenie, że nie ma tam brzydkich miejsc. Jeśli są to niewysokie góry to zachodzące słońce maluje nad nimi takie pejzaże, jakich nie widać nigdzie indziej. Jeśli to jest woda, to ma kolor tak turkusowy, że aż trudno uwierzyć temu co się widzi własnymi oczyma. Jeśli to miasto to pełne pięknej architektury. Jeśli muzyka to taka, która porywa do tańca i nie pozwala przejść obojętnie. Tak można by wymieniać w nieskończoność.
Ostatecznie dotarłyśmy do stolicy i tym razem nocleg znalazłyśmy w pięknej kolonialnej willi, odrestaurowanej specjalnie dla turystów. Pełna była dóbr rodzinnych, kolekcji świeczek, talerzy oraz innych bibelotów, które razem tworzyły naprawdę ciekawy klimat miejsca.
Ten wieczór miał być szczególny, ponieważ dostałyśmy zaproszenie na niewielką imprezę do Dawida, kolegi Dominiki, poznanego przez coach-surfing. Wiedzione myślą, że będzie okazja nie tylko spotkania się z nim, spróbowania jego domowego mojito, ale przede wszystkim poznania jego znajomych, zebrałyśmy się szybko i ruszyłyśmy w kierunku jego mieszkania.
Mojito smakowało wyśmienicie, Czech, którego poznałyśmy na miejscu wykorzystał naszą wiedzę o innych częściach wyspy, do których on dopiero się wybierał, a Carlito ? reżyser grupy teatralnej, nieświadomie spowodował u mnie tęsknotę za pantomimą. Dlatego obiecałam sobie po powrocie zadbać o swój dalszy rozwój w tej dziedzinie.:)
niedziela, 7. listopada 2010
Pamiętacie może jak sie nazwyała ta kolonialna willa, w jakiej dzielnicy leżała i ile mniej więcej wyszedł w niej nocleg?
niedziela, 14. listopada 2010
Tuska, to nie była kolonialna willa, ale nocleg w tzw. Casa particulares, znalezionym w sumie tuż po wyjściu z autobusu, jak to w większości miejsc wyglądało. Jeśli bardzo Ci zależy, koleżanka ma do tej pani chyba adres.:) Załatwię, daj tylko znać!