Na koniec świata
Wiem, że w kontekście ostatnich informacji o nadchodzącej za tydzień Apokalipsie tytuł tej notki może zabrzmieć co najmniej dwuznacznie. A przecież sama Tunezja to znowu nie aż tak daleko, jak na ten przykład Kelimutu. Ale z drugiej strony, podczas tego wyjazdu wylądujemy in the galaxy, far, far, away… :) Czuję się usprawiedliwiony.
Dziś oficjalnie zostałem mianowany Przewodnikiem, stąd ten wpis. Niech i tak będzie, bo Ewa robi już research do naszego kolejnego urlopu, który wypadnie tak w okolicach Wielkanocy 2013. Oczywiście, kierunek: Azja Południowo-Wschodnia. Tak konkretnie to… A, zresztą – zgadujcie. :)
Wracając jednak do Tunezji, wybór padł na nią z wielu przyczyn. Po pierwsze, chcemy obalić popularny mit, jakoby był to kraj tylko i wyłącznie dla europejskich turystów all-inclusive. Już po objętości przewodnika Lonely Planet widać, że nie jest.
Po drugie, to tu równiutko dwa lata temu zaczęła się Arabska Wiosna, która trwa do dziś w krajach muzułmańskich Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Już samo to jest dla mnie wystarczającym powodem, żeby tam jechać. Ale w połączeniu z trzecim powodem, czyli – jak wskazuje nazwa kategorii na blogu – bardzo interesującym podejściem do islamu, Tunezja stała się krajem, który po prostu muszę odwiedzić! W końcu najlepiej z podróży po krajach arabskich wspominam rozmowy z localesami o polityce i ich, choćby najbardziej absurdalne, często antyzachodnie teorie. To ten inny punkt spojrzenia na świat, o którym kompletnie nie mówi się w mediach. Wiadomo, nie trzeba tego punktu widzenia podzielać, ale warto wiedzieć, że jest. I spróbować zrozumieć, skąd się wziął. I dlaczego.
I po ostatnie – punkt równie istotny, co poprzednie – jest to kraj na tyle mały, że zwiedzimy go w 10 dni i nie pozostanie nam (zbyt duży) niedosyt.
Startujemy w Dzień Końca Świata, ale i tak wczesnym popołudniem dnia następnego planujemy być w Tunisie. Chyba, że nas zaskoczy Armageddon czy inny Ragnarök. :) Jeśli nie, to mamy kawał drogi do przejechania. Ale o tym pod koniec weekendu.