Nie będzie Toubkal pluł nam w twarz…
…Ni ducha nas pozbawiał!
Wejdziem na niego, będziem tam,
Choćby się bardzo stawiał!
Od trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, gdzie droga długości dwóch kliometrów robi przewyższenia jakieś tysiąc metrów (!), miałem już kompletną głupawkę spowodowaną nie tak znów delikatną chorobą wysokościową. Nuciłem więc sobie powyższe wersy na melodię “Roty”…
“Nuciłem” to może zbyt wiele napisane, bo usta miałem akurat zespawane na gorąco słońcem świecącym z bezchmurnego nieba. Za to dłonie, mimo zakupionych w Imlil rękawiczek z owczej wełny, odmarzły mi jakąś godzinę wcześniej i były na sztywno zaciśnięte na kijkach trekkingowych. Płuca próbowały łapać powietrze, w którym brakowało tlenu i prawie czułem, jak z niedotlenienia obumierają mi neurony, jeden po drugim. Powoli, jak parę lat temu w Nepalu, przechodziłem w stan nirvany. Nogi co pięć kroków zupełnie odmawiały posłuszeństwa. Wiatr przewiewał ciało na wylot, a szkliwo na zębach pękało od jego temperatury.
Jedna dobra rzecz w tamtej chwili – to, że kolano na razie się nie odezwało. Pewnie czeka na bardziej dogodny (czytaj: zaskakujący) moment…
Podsumowując: mimo przeciwności losu i przyrody, Jebel Toubkal, najwyżyszy szczyt Atlasu Wysokiego, jak i Afryki Północnej w ogóle (4167 m n.p.m.) – po pięciu godzinach zaciętej walki – został zdobyty! Kolektywne straty własne były niewiele niższe, niż Niemców pod Stalingradem. Składały się na nie:
– cztery obolałe łydki
– dwa stłuczone siedzenia
– dwa odmrożone uda
– jedna dziura w piszczelu
– jeden krwiak na biodrze
– jeden siniak na przedramieniu
– jeden wybity bark
– jedna skaleczona stopa
– jedna spuchnięta kostka
– jedna dziura w spodniach
– jedna uszkodzona podeszwa buta
Pomniejszych urazów nie liczę.
Nie myślałem, że to kiedykolwiek powiem, ale chwilowo mam dość gór. Tak przynajmniej na miesiąc.