Wielkie żarcie
Chodzę i jem. Chyba więcej jem, niż zwiedzam. Ale ciężko się oprzeć jedzeniu w kraju, gdzie na każdym kroku – w zwykłym warungu i w trochę bardziej wyrafinowanym lesehanie – oferują Ci miliony przepysznych, choć w sumie prostych dań z ryżem lub makaronem.
Nazwy dań brzmią egzotycznie: nasi goreng czy soto ayam. Tyle, że przetłumaczone, dużo tracą ze swojej orientalnej tajemniczości. Bo pierwsze to po prostu smażony ryż, a drugie – zupa z kurczaka (rosół???). Oba jednak są pyszne – na pewno nie takie, jakie można dostać w Polsce. Co najfajniejsze, Ewa już wie, jak przygotować te dania. Po prostu trzeba się rozejrzeć za odpowiednimi składnikami.
Za sate ayam – znane mi z już z Malezji sataye, niewielkie, nabite na bambusowy patyczek, grillowane na węglu drzewnym kawałki kurczaka, podawane z sosem z orzeszków arachidowych, chili i cukru palmowego – dałbym się żywcem pokroić. Jestem wyjątkowo nieszczęśliwy, jeśli nie zjem choć 10 sztuk tego kulinarnego cuda w ciągu dnia.
Jako, że wyjazd dobiega końca, przejrzałem nasze skrupulatne dane księgowe. Jak się okazuje, na jedzenie wydaliśmy ponad 35% budżetu.
A więc chodzę i jem. A i tak szczupleję, mimo tej indonezyjskiej diety (a może dzięki niej?). W każdym razie wszystko zgodnie z planem. :)
piątek, 4. maja 2012
Tak trzymaj !!