Kolej na Przygody

Ijen. Tutaj wydobywa się rudy siarki wprost ze stoków krateru wygasłego, zalanego toksycznym jeziorem, wulkanu. Miejsce, które na Jawie po prostu trzeba zobaczyć.

Wejście na teren krateru Ijen powitało nas dość nieciekawym znakiem.

20120414-190249.jpg

Niezrażeni zakazem – bo przecież wszyscy idą, a i za bilety wstępu już zapłaciliśmy – ruszyliśmy ścieżką przez dżunglę pod górę, na krawędź krateru. Godzinę później zobaczyliśmy zalany turkusową wodą krater, żółte, siarkowe skały i opary owego trującego gazu wystrzeliwujące ze zboczy.

Oczywiście stwierdziłem, że im bliżej podejdziemy, tym lepsze wyjdą fotki (argument Ewy), a i bardziej szczegółowo obejrzymy sobie to zjawisko (mój argument). Zwłaszcza, że wczoraj Bromo odrobinkę mnie rozczarowało w kwestii jego aktywności. Trochę dymu, phi! W połowie zejścia do tafli jeziora został nakręcony poniższy film.

A teraz rozwinięcie historii opowiedzianej w filmie. Przede wszystkim to, co na filmie, nie do końca jest prawdą. W każdym razie informacja w kwestii naszego szybkiego powrotu na krawędź krateru… No, trochę jakby się zdezaktualizowała była, no. :)

Otóż, zainspirowany przez tę trójkę Francuzów, których słychać w tle filmu, postanowiłem zejść niżej, aż nad samo jezioro. Przede wszystkim czułem, że byłem na to dobrze przygotowany. Mianowicie – zupełnym przypadkiem, ale jednak – zostałem zaopatrzony przez poznanego na plantacji kawy Szweda w maskę chirurgiczną na twarz, jedną z trzech, króre “odziedziczył” po jakichś napotkanych Singapurczykach. Mówił, że taka maska powinna wystarczyć w razie czego. Wystarczyła podobno i jemu, i poprzednim właścicielom. Jak się miało okazać potem, mnie – niekoniecznie… Druga rzecz, to zobaczyłem na dole jakichś localesów, a więc jednak tam na dole nie było chyba specjalnie niebezpiecznie. Wiadomo przecież nie od dziś, że wszelkie oficjalne ogłoszenia kłamią. :)

Zszedłem więc po stromym, wulkanicznym rumowisku. Wokoło unosił się zapach siarki – jak na zakopiańskich gorących źródłach, tyle, że wielokrotnie mocniejszy. Drapało w gardle, paliło trochę w oczy, ale szło wytrzymać. Im niżej, tym skały robiły się coraz bardziej żółte, dziwnie śliskie. I piekły mnie dłonie, kiedy się ich przytrzymywałem. Ze zdziwnieniem zauważyłem, że w miejscach, gdzie otarłem się o nie przypadkiem ubraniem, z koszulki zszedł kolor…

Tymczasem dotarłem na wyciągnięcie ręki od dymiących stożków. Zatrzymałem się na chwilę, by podziwiać niesamowity widok. Francuzi zeszli trochę dalej, za załom skalny, a chwilę później minęła mnie schodząca za mną Kanadyjka. Właśnie wyciągałem z plecaka iPhone’a, żeby zrobić fotkę albo – nawet lepiej! – nakręcić kolejny film, kiedy zmienił się wiatr… Biały opar powoli przesłonił widoczność. Wiecie, jak to jest kroić cebulę? Wyobraźcie sobie więc, że było tak samo, tylko 10 razy gorzej. Poczułem też, jak moje płuca w momencie starzeją się o jakieś 10 lat, a te wszystkie papierosy, którch w życiu nie wypaliłem przestają mieć znaczenie po jednym, dwóch, trzech oddechach… Zamiast telefonu wygrzebałem zakopaną na dnie plecaka zieloną, bawełnianą maskę. Natychmiast po jej założeniu uznałem, że to i tak nie ma sensu. Jedyne, co dzięki temu osiągnąłem: odciąłem sobie dopływ tych resztek tlenu, które były jeszcze obecne w nagle trującym powietrzu.

Dobra – przemknęło mi przez głowę – to pożyłem te 33 lata i pół dnia. I to chyba byłoby na tyle.
Nie, żebym spanikował, czy coś. Ot, taka tam myśl. :)

Wtedy zza skał wybiegli, krztusząc się, Francuzi i – jak to mają w zwyczaju przedstawiciele owej narodowości – rozpoczęli szybki, taktyczny odwrót, który podejrzanie przypominał chaotyczną ucieczkę. :) W sumie znów mnie zainspirowali, bo uznałem, że mnie też nie pozostało nic innego, jak stąd spadać, jako, że biały opar wcale nie zamierzał odpłynąć… Ogólny kierunek – w górę, i to jak najszybciej! – znałem. Więc po omacku (we mgle raczej nie było nic widać, ale przecież oczy łzawiły mi tak, że nie miało to zasadniczego znaczenia), ślizgając się i potykając, jakoś ruszyłem wstecz. Miałem chwilę wahania, czy nie poczekać na tę Kanadyjkę, ale żaden tam ze mnie bohater. Poza tym i tak za chwilę mnie dogoniła. Ciekaw jestem, co się stało z tymi localesami. Podejrzewam, że poradzili sobie lepiej od turystów. Oni w końcu pracują tu na codzień.

Kiedy wreszcie dotarłem powyżej linii oparu, dowiedziałem się, że Ewa – która rozsądnie została na górze – mnie wołała, kiedy straciła mnie z oczu przez toksyczną mgłę. Ale najwyraźniej opary siarkowodoru mają właściwości tłumiące dźwięk. Nic tam na dole nie słyszałem, poza hukiem wulkanu wyrzucającego siarkowe gazy pod ciśnieniem…

To właśnie była pierwsza na tym wyjeździe Prawdziwa Przygoda; właśnie taka, jakie lubię! :)

Autor: Tomek

Politolog i dziennikarz z wykształcenia, konsultant biznesowy z zawodu, podróżnik z zamiłowania. Zarządza agencją konsultingową Ancla Consulting specjalizującą się w dotacjach unijnych dla przedsiębiorców, wykłada geografię polityczną na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Wszystkie wolne chwile wykorzystuje na podróże, a zdjęcia i relacje z nich zamieszcza na tym blogu.

Udostępnij ten post na:

1 Komentarz

  1. Dodam tylko, że Ewa wcale nie została na dole, ale zachęcona przez symaptyczną parę z Holandii, z którą od dwóch dni sie włóczyliśmy, zdecydowała, że też zejdzie. Tyle, że Tomek zaaferowany swoją przygodą, nawet o tym nie wiedział.;) Tak czy siak w dół nie zeszłam, bo ten wiatr szedł w górę, i sama ratując sie szalikiem, bo moją maskę zabrał Tomek, próbowałam wejść do góry, ale kiedy dym atakuje i nic nie widać, jest ciężko. Także to była też moja mała przygoda, choć Tomek w nią nie wierzy, bo wołania nie słyszał.:)

    Napisz odpowiedź

Zostaw odpowiedź